(c) niziołek z Mordoru
(c) niziołek z Mordoru
niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru
367
BLOG

grałem dżez

niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Bez obaw, nie na instrumentach, w radio grałem. Regionalnym li tylko.  Na zasadzie „współpracownik”. Własne płyty przynosiłem, tytuł i sygnał audycji wymyśliłem, takoż scenariusze każdej.  Jako współpracownika zobligowano mnie do przedkładania na piśmie wszystkiego, co chcę powiedzieć na antenie. Ten wymóg publicznego zaufania (a raczej nieufności) spełniałem skrzętnie.

Ale po kolei. Poznałem muzykologa. Pomocny mu byłem w tzw. sprawach językowych. Czasami odwdzięczał się pożyczeniem jakieś płyty ze swojej przepastnej kolekcji. W radio pracował. Kiedyś wyjawiłem mu swoje marzenie: żeby grać innym muzykę, jaką sam odkrywałem.  Nie żaden tam „folklor amerykańskich Murzynów” a wyrafinowaną muzykę improwizowaną. No i doczekałem się, moja propozycja została rozważona, zostałem przedstawiony kierownikowi redakcji muzycznej. Przyszedł dzień, kiedy pierwszy raz wszedłem do studia, z tymi swoimi tekstami na żółtych kartkach spisanymi, kupką płyt. Sam przed mikrofonem, rejestrujący swój głos. Bo nie miałem audycji na żywo, nagrywałem je, a emisja następowała później. Pierwszą wyemitowaną audycję przeczekałem na cmentarzu, przy grobie babci koleżanki – nie dałem emocjonalnie rady posłuchać samego siebie z radia. Potem już słuchałem, krytycznie, samemu sobie wskazując bezlitośnie wszystkie słabe strony.

Zatem, nauczyłem się „robić” te swoje audycje w studio, ambicje przy tym miałem większe niż kaszanka w stylu: puścimy kawałek, trochę ponawijamy, znowu puścimy kawałek. Kilka razy miałem przyjemność pracować nie tylko z technikiem w studio, ale z reżyserem dźwięku. Wyciągaliśmy chrypiące szepty Milesa z off-takes, jego gadki-szmatki do Teo Macero; czy też fragmenty ścieżki dźwiękowej filmu Dingo. To on – Miles  - gadał o swojej muzyce, ja stałem skromnie na uboczu, z drobną postacią satysfakcji u boku. Ale reżyser dźwięku kosztuje, więc jak się już przekonali, że poradzę sobie z pomocą technika przy mikserskim stole, to mnie tak zostawiali. Wymyślałem scenariusze, żeby przybliżyć tych dziwnych ludzi robiących dźwięki, od których po plecach chodziły mi ciarki i nie mogłem po nocach spać. By przybliżyć ich świat, gdzie – jak w Strange Fruit,  głosem Billie Holiday podanym – człowieczeństwo jest podawane w wątpliwość aż po ostateczność, czyli lynch.

Próbowałem przedstawiać postacie świata muzyki improwizowanej w ich złożoności i nierzadko tragiczności losu, jak u Alberta Aylera, siedziałem przy szpitalnym łóżku nieprzytomnego Theloniousa Monka, bywałem w ciężkich od dymu – nie tylko tytoniowego – małych pomieszczeniach, gdzie rodziły się wielkie chorusy, gdzie bębny gadały z basem, a plastikowy prowokujący saksofon był znowu głosem generacji. A potem wracałem ze studia, późnym wieczornym miastem, na piechotę, pełen tych dźwięków i czasów, szczęśliwy jak rzadko, że mogłem o nich poopowiadać.

Dostawałem jakieś honoraria, dalekie od tego, co określają mianem „godziwych”. Nie miało to znaczenia,  robiłem oto show z muzyką, jaka mnie porywała. Raz na tydzień. Potem raz na dwa, nie wiedzieć czemu, miałem subiektywne odczucie, że coraz lepiej to robię. Parę lat to trwało i grubo ponad setkę programów wyemitowano.  Dorobiłem się też propozycji, do której wstyd trochę się przyznać, zaproponowano - z racji że głos „radiowy” jak to powiedziano - bym prowadził listę przebojów tejże regionalnej rozgłośni. Z takiej kariery  nie mogłem nie zrezygnować.

A potem były subtelne sugestie: może więcej z naszej taśmoteki by Pan korzystał,  niektóre gatunki to lepiej w krótkich kilkuminutowych przykładach ilustrować. Aż pojawił się On, Pan Funkcjonariusz. Nie musiał nic rozumieć, tu role rozdane a ćwiczenie w rozumieniu odbywałem już wyłącznie ja. Pewny swego, pryncypialny, jak to oni lubią nazywać. I było jak w Człowieku z marmuru: „pan ma naszą przepustkę? Pan nie ma już naszej przepustki.” I już nie grałem dżezu, folkloru amerykańskich niewolników, a taśmy zdać wezwał mnie list polecony.


(c) niziołek z Mordoru


P.S.

Tekst ten umieszczono pod tytułem "od audycji jazzowych do listy przebojów, wspomnienia radiowca". Otóż w takim tytule jest jak w radio Erewań. NIE BYŁEM "radiowcem" a TYLKO współpracownikiem, albo AŻ pasjonatem. Listy przebojów NIE PROWADZIŁEM, co łatwo wyczytać powyżej. Ponieważ nie mam wpływu na "zajawkę" pod jaką umieszczono tekst, prostuję.

inkszy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura