niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru
585
BLOG

Sztauwajery

niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru Społeczeństwo Obserwuj notkę 12

Teraz to popularna miejscówka. Można sobie wyguglać, na fejsbuku polubić. Przecież nie być w Internecie to nie być wcale. Deweloperzy osiedla przemyślnie w pobliżu stawiają, jak się ma to można tak się urządzić, że blisko będzie. Mądrze i wygodnie.

Ja to durny byłem. Odrobić się ze swoich zajęć, potem tramwajem przez całe miasto, albo autobusem, a i tak kawał drogi jeszcze podejść trzeba było. Paderewa nowością jeszcze lśniła, a to oznaczało też słabe połączenia i błotniste skrótowe szlaki dojścia. W końcu wbiegałem na pierwsze piętro i serce biło mi mocniej – nie od wysiłku, młody byłem i wydolny. Od radości czystej.

 Bo oto mieliśmy przed sobą perspektywę: ze dwie godziny spaceru jakby z dala od miasta, w naszej (tak mi się wtedy roiło) scenerii, gdzie można sobie było wyobrażać, że jesteśmy Gdzieś Daleko. Czasami jeździliśmy dalej, nawet Zupełnie Daleko, i właziliśmy porządnie wysoko, i spijaliśmy krople ze skał, i zostawiali kosówkę daleko pod sobą, mówiliśmy sobie „patrz” – już na górze, zagryzając radość kawałkami czekolady. Ale na to potrzebny był czas. Na jego nadmiar nie narzekałem.

Czas ograniczony, wtedy jeszcze wierzyłem, że będzie go tyle, że na wszystko starczy. Jak to u Koheleta stało, że właściwy jest czas na wszystko: na zauroczenie, na przemyślenie i na dojrzewanie decyzji. Patrzyłem zauroczony jak pięknieje, zdumiewałem się jak mądrzeje. Wstydliwi byliśmy, pomału bliskość tworzyliśmy. [Wycięto w ramach akcji okaleczania bloga] No durny, wierzyłem pomału chociaż z otarciem o niedowierzanie, że to się dzieje naprawdę. Naiwniak, nic tylko go ograć.

Pory roku nam się zmieniały, miłki wiosenne, pierwsze letnie burze, opady liści, śnieg strącony z gałęzi na jej głowę. Co kilka dni udawała się ta chwila ucieczki od świata, we dwoje. To były nasze Sztauwajery i przez myśl mi nie przeszło, że. Wracałem wieczorem, po kolacji - jak Pan Bóg przykazał -wychodziłem, czasami całą drogę jak uskrzydlony biegłem, taki głupio szczęśliwy, chociaż pogoda szklana a szyby od telewizorów niebieskie.

Całkiem sympatyczny grubasek z tego Marka Chapmana był. Co z tego, skoro obsesja go ogarnęła, by stać się Johnem. Podobnego trafiłem: miły, przyjacielski. Lenonowe okularki, bitelsowskie buty z długim szpicem,  kaszkiet na głowę. Wierzyć mu można było. A tu trach trach – jak w The Dakota building. No, trochę się przedtem nachodził i nastarał. Nagadał, że bez sensu cały ten ja, że źle sobie obmyśliłem, że zamiast stale być to za pracą ganiam. Znacie to z psychologii: najpierw zasiać wątpliwość, osłabić neuronalne połączenia, potem powtarzać do znudzenia nowe prawdy, by utrwalić te synapsy, które zadziałają jako pierwsze. Ja wtedy myślałem – durnowato – że tak jeden człowiek drugiemu po prostu nie robi. No i nauczyłem się psychologii, boleśnie doświadczalnie.

Czy można nie uwierzyć? Nie zgodzić się na wszystko? Przez tępy łeb mi nie przeszło, że po prostu - można. Nie mówię nic, ja myślę, po to mam własny mózg (Made in Poland). Gdybyśmy się jeszcze kiedy spotkali. Na całe szczęście się nie spotkamy. Dzieliłoby nas wszystko, jak wtedy nie dzieliło prawie nic.

Nie zaglądam właściwie na Sztauwajery od wtedy. Z wyjątkiem kilku zim, gdy biegałem tam na nartach. Rozgrzany i rozzuchwalony pędem, pomyślałem raz, że ta pani w średnim wieku, wpatrzona w lodową pokrywę stawu, gdyby się odwróciła, mogła mieć jej twarz.

Lekko to ona chyba nie ma, to trochę tak, jakby Yoko Ono do końca życia mieszkała potem z Chapmanem.  Przekonana, że to John.

A gdyby John jakimś cudem się wykaraskał i odezwał do niej, powiedziałaby mu „lepiej nie”, a gdyby dalej nie rozumiał i przyszedł, to w drzwiach stanąłby pulchny Chapman i popukał się w głowę.

Oczywiście to tak tylko na marną pociechę, bo ani ja John, ani ona Yoko (Yoko nie dałaby Chapmanowi likwidować Johna). Tylko Chapman jest prawdziwy. Najprawdziwszy.

© z Mordoru

inkszy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo