Przyjeżdżały niezawodnie, nie było dla nich przeszkodą te trzy czwarte Polski, dawały sobie radę z cięciami połączeń kolejowych, krachem miejscowego pekaesu, trudnościami ze znajdowaniem kas biletowych. Przywoziły skarb swojej osobności, z godnością przetrawiały jego przemianę w smutne pustki staropanieństwa. Wydobywały z bezpiecznego schowka na zimę skomfortowiałe, zmiękczone długim używaniem buty w góry, przeciwdeszczowe kurtki, starannie je impregnowały, nasączały pionierki świeżą warstwą pasty. Mówiono, że przywożą ze sobą deszcz, rzadko miały szczęście do dobrej pogody.
Przeczekiwały co dłuższe ulewy w wiejskiej pizzerii, nad drobnymi przyjemnościami. Zroszone popołudnia inkrustowały kieliszkiem słodkiego likieru. Odrobina, by być w zgodzie z powołaniem, którego już nikt nie przywołuje. Wieczorami dzieliły się przepisami na pyszne ciasto, chwilami złudnej wspólnoty.
Jedna cierpliwie bawiła nieswoje dzieci cudami origami, uczyła nawet w swoim wolnym czasie jak skakać ma papierowa żabka. Inna po zmierzchu przeglądała plon zdjęć z dnia wędrówki: zwinięte w spiralę żmije, nakryte na gorącym uczynku traszki, polne kwiaty, których imion nie znałem.
Parę razy zawiozłem im w górę większe zakupy, tyle wszystkiego.
W tym roku nie otwarły okiennic, nie wydeptały trawy do furtki.