Lubię jeździć „w Zokopane” za robotą. Pakiet dodatkowy atrakcji: raniutko przebiegam dolinę lub dwie, budy do poboru myta jeszcze zamknięte, dzień wstaje senną mgłą. Wieczorem zaproszą czasem na oscypkowy poczęstunek, czy posiad dla klientów z góralską kapelą. Głównie wszak dbam o to, by zapewnili nocleg po ostatnim dniu pracy.
Wstaję potem przed świtem, jak wtedy, gdy przestawiłem auto w pobliże drogi ku Hamrom, czyli Kuźnicom i w lekko jaśniejącym poranku przemknąłem obok toru łyżwiarskiego, truchtem prawie wdrapałem się na Nosal, potem Skupniów Upłazem ku Gąsienicowej. Wiosna późna, śniegu widziało się dużo w górnych partiach, ale nad Czarny Staw bez problemów, stamtąd goniłem się już na Karb z koziczką co na głazach robiła wcześniej zdjęcia. Kozica okazała się być z Gdyni, śniegu na tyle niewiele, że już zgodnie i gawędząc osiągnęliśmy Kościelec. Powrót na Karb, pogoda wykazywała już pierwsze oznaki „psocenia”, rozstaliśmy się przy Kurtkowcu, ona na Liliowe, ja niestety w dół, czas jak zwykle ograniczony. Jaworzynką zbiegałem w pierwszych kroplach deszczu.
Jechałem już z mocno pracującymi wycieraczkami przez Rzycańskie, gdzie kiedyś Klemens „bęś” Bachledzianki grzebał ofiary epidemii cholery. „Pisze się” to teraz Żywczańskie, przejechałem koło Atmy, i trafiłem na nich.
Z przodu konna banderia, przemoknięte cuchy i ciurkiem woda z rond kapeluszy. Za nimi mała kawalkada pojazdów, na tym najważniejszym coś w rodzaju baldachimu, ozdobionego hasłem „Naród z PIS-em”. Jechali od Krzeptówek, na następne gadanie z trybunki . Ulotne wspomnienie tych wszystkich pierwszych majów, które przełaziłem po górach.
Wyjechałem na Kościeliską, w stronę przejścia Chochołów-Sucha Hora, wtedy jeszcze beztroski, przede mną Liptów. Iluż już chodziło tam zbójować przede mną.