niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru
299
BLOG

wskrzeszenia: Dělnická

niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 15

 

To było, gdy mieszkałem przy Robotniczej, po drugiej stronie rzeki. Wracałem co dzień wieczorem tramwajem numer 24 przez całe miasto. Rozświetlone ulice i setki lamp odbijających się w wodzie, gdy tramwaj sunął przez most. Pustawo jakoś było, tylko nieliczni przewijali się przez tramwajowy wóz czy też przesuwali ulicami. Pora była późnej „normalizace”, bardziej może niż pora dziennika lub wieczornego filmu.

Wysiadałem nieodmiennie, przy skrzyżowaniu. Zaglądałem w wystawę papierniczego, jakieś kajety zawieszone na nylonowych żyłkach, kilka automatycznych ołówków. Potem skręcałem za róg, wstępowałem czasem do „Pszczoły”, mocno już gwarnej o tej porze, wychylałem na stojaka kufelek przy ladzie, kładłem na talerzyk odliczone pieniądze, z drobnym napiwkiem, bez słowa wychodziłem.

Odmykałem czeluść pobliskiej bramy, tup tup w trampeczkach na pierwsze piętro. Przeważnie nic już nie jadłem. Cieszyło mnie to wielkie puste mieszkanie przy Robotniczej, żółte światło ulicznych latarń, wygrzebujące z ciemności plakaty po drugiej stronie ulicy, na parkanie. Cichy szum znużonego miasta.

Szybki prysznic, probierz stanu spożycia. Światła nie zapalając, przy rtęciówkach z zza okna, odszukiwałem Simona i Garfunkela, zakładałem na talerz, cisza i ciemność, starzy przyjaciele, latarnia uliczna przedmiot do przytulania, książki i poezja co chronią, skała nie czuje bólu, wyspa nie płacze nigdy, mam zdjęcie, przechowuję wspomnienia, wszystko co mi zostało. Przyjemny chłód prześcieradła, szum chmielu pod czaszką, każdy przystanek starannie zaplanowany, goła panienka na reklamowym kalendarzu budowlanej firmy.

Rano miasto już żyło, intensywnie, hałaśliwie, oddychając spalinami w słońcu. Kuchnia była od podwórza, ale najpierw zaradzić trzeba parciu na pęcherz, co z niebytu boleśnie wyrwało. Czasem wracałem potem pod koc, pozwalając szumowi obudzonego miasta jeszcze trochę kołysać drzemką.

Woda na herbatę, rohlik, lodówka. Do tego zapach zużytego oleju, zbieranego skrzętnie w pojemnik za oknem, będzie dla kur. Włączony kołchoźnik w języku miejscowym i zaprzyjaźnionym informował o stanie wód na rzekach w dniu wczorajszym, potem trochę środkowoeuropejskiej Blasmusik. Nie dziw, że dogłębnie przeniknęła Gustawa Mahlera; jogurt, sycący, na śmietanie. Wielkie – o poranku jeszcze rozleglejsze – przestrzenie pokoi. Wrażenie przestrzenności potęgowane przez wysokość stropu, niebotyczne cztery metry, za chiny nie doskoczę. Wąskie dżinsy, T-shirt, trampki. Potem dużo ulic.

Nie, żebym się uważał za lepszego od stałych lokatorów mieszkania przy Robotniczej. Nie myszkowałem co prawda po czyichś kartotekach, jak główny lokator: kadrowy, co od ładnych paru lat jest tam, gdzie – jak uważał - nie ma przecież już nic. Z drugiej zaś strony, to właśnie ja miałem komfort wstawania po ósmej, bezkarnego i bezceremonialnie bezcelowego myszkowania po mieście, z przepuszczaniem przy tym drobnych na chłodne browary. Zamiast przykładnie ogrzewać pupą krzesło w jakiejś kancelarii. Uchylałem się tym samym, chwilowo, od wszelkiej odpowiedzialności. 

(pour Estimado)

koniec notki

inkszy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości