niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru
578
BLOG

29 (Brodski)

niziołek z Mordoru niziołek z Mordoru Rozmaitości Obserwuj notkę 11

Dzień był czerwcowy, równo 20 lat temu. Szli ulicą miasta gdzie mieszkałem: Brodski a z nim Miłosz, Venclova, Barańczak, Drawicz, Sławek, inni jeszcze. Nie przemykali pod murami, nie chodnikiem szli, a środkiem jezdni, niczym Billy the Kid ze swoją ekipą, bez strachu, dawno zdecydowani na swój los. Więc, trzymając się analogii z filmu Peckinpaha, zdjąłem swój fartuszek, złożyłem starannie i wyszedłem, żeby pójść tam, dokąd zmierzali. To była chwila, na którą gdzieś tam w głębi czekałem wiele lat, bąknąłem coś o konieczności pójścia do innej lokalizacji i tyle mnie w miejscu dziś korporacją zwanym widzieli.

 

A oni szli do teatru na rynku, gdzie odbyły się uczelniane ceremonie nadania honorowego doktoratu człowiekowi, który w radzieckim imperium miał proces o uprawianie poezji bez stosownych upoważniających papierów; co więcej, powiedział sądowi, że sądził, że jego dar układania strof od Boga pochodzi.

 

Jeśli kiedyś wiedziałem, że historia dzieje się na moich oczach, to właśnie wtedy, w mieście, w którym, jak w wielu innych w tym kącie świata, „Hitler i Stalin zrobili co swoje”. Uczelnia zwana czerwoną, posłuszna, biernawa i wierna politycznemu nadaniu, rozproszona, honorowała dysydenta radzieckiego imperium.

 

Więc wziąłem mój nóż w rękaw i poszedłem za tą bandą, jak ów sklepikarski pomocnik poszedł za Billy the Kidem. I przyjął pseudonim Alias, ”alias anything you please”.

 

Znałem Brodskiego trochę, wiedziałem, że włóczy się po Zonie. Nie żebym czuł, że mój nóż rzucony w odpowiedniej chwili uratuje mu życie. Ale przecież, nie chciałem spędzić reszty życia odczytując nazwy produktów, jakie pakowała klientom firma, w której byłem na etacie. Wszedłem na drugi balkon i słuchałem.

 

Dali mi w końcu dyplom, więc - z samej ciekawości co powiedzą - słuchałem. Jeśli udało im się namówić Brodskiego na przyjęcie ich doktoratu, jeśli swoją obecnością niejako sankcjonowali to Miłosz i Venclova, (i Barańczak, nie zapomnieć o Barańczaku, miałem osobisty romans z jego - wyklętymi z oficjalnego obiegu - wierszami) to świat naprawdę się zmienia, tak wtedy myślałem, tam na balkonie, słuchając laudacji, potem zaś śpiewnej niczym modły popa recytacji Brodskiego.

 

Moje „zagraniczne” studia: czerwone Ikarusy WPK przemykające monotonnie a codziennie starą granicę zaborów na Przemszy, atrakcje poza zajęciami w postaci zgadywania, czy kolejka po wódkę stoi aż do Haukego, czy nie (a „Hauke wyrób trumien” niezły kawałek od monopolowego był), wymyślanie strategii przetrwania: że to taki mały college gdzieś ukryty, gdzie spotyka się przecież takich gości jak Chomsky, Elliot, Ginsberg, Edith Wharton, nawet Cohena czasami (ale o tym sza), gdzie w „Tamie” niewidomy Wojtek walił w klawisze ”Bridge over Troubled Water” a dziadek w czytelni tak namiętnie pilnował ciszy, że zupełnie nie zauważał co mu wynoszą pod swetrami czy gdzie tam jeszcze zmyślnie ukryte.

 

Koledzy ze starszych lat, najpierw oglądani z daleka i z podziwem, potem łaskawie dopuszczali bliżej, niektórzy stawali się z czasem kolegami z tej samej grupy a nawet młodszych lat. Niektórzy okazali się zaś wrednymi szujami.

 

Bez sentymentu byłem do tego przybytku, już lata po jego opuszczeniu. Przyjaźnie wszak pozostały, to przecież do Cummingsa tam jeździłem, dla Kerouaca fraz niektórych, dla znalezienia filozoficznego kamienia u Blake’a.

 

W życiu bym nie przypuszczał, czytając na wyprzódki Thin Red Line pod ławką na zajęciach z wojskowego studium, że ta placówka wyższego kształcenia zaprosi duchowego kuzyna Sołżenicyna, którego Cancer Ward zasłużył w moim prywatnym sondażu na wysoką pozycję na liście lektur prawdziwych, równą Półtora pokoju, tym bardziej zaś, że autor tego ostatniego zasiądzie z honorami na fotelu w bywszym Stalinogrodzie. Więc jak teraz brzęczą o zgniliźnie okrągłego stołu, o tym, że zdrada i na gorsze, to przywołuję sobie ten czerwiec 1993, kiedy samozwańczy poeta  Brodski – doktor honoris causa - szedł z podniesionym czołem ulicami mojego miasta.

 

Ja zaś, pozbawiony imienia Alias, na dobre przestałem czytać te napisy na gotowych produktach. I niczym „alias anything you please” mam nóż słów w rękawie dla obrony (chciałoby się patetycznie dodać: wolnego człowieka, uczciwych uczuć, prawa nazwania świństw po imieniu). I dalej lubię miejsca ze względu na ich światło, jak na przykład: Wenecja zimą.

inkszy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości